Wiedząc, że odwiedzę Indonezję, od razu planowałam w swojej top liście atrakcji, rejs na Komodo. Wyspę, którą zamieszkuje prawdziwy SMOK, i to nie jest żart.
Sam pomysł jest rewelacyjny. Wypływamy z wyspy Lombok, płyniemy przez kilka mniejszych, na każdej zatrzymujemy się na jakiś czas, zwiedzamy, eksplorujemy, poznajemy różne miejsca.

Pomysł super, ale szczerze? To była najnudniejsza część naszej całej wyprawy. My chyba przywykliśmy do tego, że sami wszystko sobie organizujemy i będąc tak 'prowadzeni za rączkę’, czuliśmy się dość mocno ograniczeni. Jeśli lubisz, zorganizowane wyjazdy, to na pewno będziesz zadowolony z tej opcji. Dla nas z jednej strony fajnie było odrobinę pochillować, ale chyba drugi raz nie zdecydowałabym się na to. Ten rejs także był organizowany z ramienia Peramy, o której wspominałam we wcześniejszych wpisach.
Oczywiście Komodo samo w sobie jest super warte zobaczenia i doświadczenia, szczególnie jeśli lubisz niezwykłe, dzikie zwierzęta. Można jednak odwiedzić je samolotem, lecąc na Flores i stamtąd wziąć dowolną wycieczkę w kierunku domu tych olbrzymich waranów-kanibali. Co do Flores, to zakończę tylko na tym krótkim wspomnieniu, ponieważ jest to niesamowicie ciekawa wyspa i poświęcę jej zupełnie oddzielny wpis. Jest ona także moim zdecydowanym faworytem w całej wyprawy.
Tak, jak wspomniałam, rejs rozpoczął się z wyspy Lombok…

I tak, widoki są bajeczne. Woda turkusowa, bujne palmy… Ale jakoś kurczę tak nudno. Zarówno dzikie Flores, czy wulkaniczny Lombok bardziej mnie inspirowały.

Bo ja muszę czuć się wolna, inaczej podróż dla mnie traci sens
Właśnie to mnie napędza do podróżowania, sprawia, że zadłużam jeszcze bardziej, już zadłużone karty kredytowe, że resztkę pieniędzy wydaję na nowe bilety lotnicze, a później zastanawiam się skąd wziąć na czynsz. Nie żartuję, nigdy nie podróżowałam dlatego, że byłam zamożna, tylko dlatego, że nie umiem żyć w jednym miejscu, będąc tak ciekawską. Świat jest zbyt piękny i zbyt różnorodny, by ograniczać się do wyjazdów all inclusive raz w roku. Wolę 'na biedaka’ zwiedzać świat z ciągle spakowanym plecakiem, ale robić to po kosztach, na swoich warunkach.
Dlatego, gdy mówiono nam, że teraz wysiadamy na jakiejś wyspie, dostawaliśmy np. 2 godziny, po czym zbiórka była na plaży, to mnie szlag jasny trafiał. Bo albo te miejsca zupełnie mnie nie interesowały, albo jak już byliśmy gdzieś, gdzie są góry zaraz przy brzegu i chciałam wyjść, to kazano nam wracać za chwilę na zbiórkę.
I gdzie ta moja upragniona wolność w tym wszystkim, ja się pytam?!




Delfinowa miłość
Większość dnia spędzaliśmy na dziobie naszej łodzi, oglądając fale, chmury czy latające ryby, które miałam okazję zobaczyć w swoim życiu po raz pierwszy.
Trafiały się także delfiny! I to była magia. Kiedy nagle cała ławica radośnie pląsających delfinów podpływała do łodzi, czułam pełnię ekscytacji! Chyba tylko z nadmiaru słodyczy i piękna, brakowało brokatu spadającego z nieba.
Żar tropików
Plan rejsu Peramy wizualnie jest dość zacny. Na pewno wielu osobom przypadnie do gustu. Jest dość spokojny, jedzenie jest zapewnione na łodzi. My spaliśmy na decku, nie chcieliśmy dopłacać za oddzielne kajuty, co okazało się całkiem niezłym pomysłem, ponieważ w środku tych mikro pokoików było istne piekło. Żar nie do zniesienia i brak widoków na otwartą przestrzeń. W ciągu dnia zaczepialiśmy hamak pomiędzy belkami i czytaliśmy książki, słuchając dźwięku fal uderzających o łódź.
Pozwolicie, że na koniec przejdę do gwoździa programu, jakim jest Komodo, a teraz opiszę trzy tropikalne, mniejsze wysepki.
Satonda
Tutaj plaże były w porządku, ale na kolana mnie nie powaliły. Błękitna woda, kamyczki, piasek, małe molo. Uroczo, ale nie było w tym tego 'wow’. Popluskaliśmy się, ja poszłam łazić po kamieniach i oglądać małe krabiki, których były tysiące w piasku i wszystko się podejrzanie ruszało pod stopami. Jakoś, kiedy są takie malutkie, nie czuję względem ich żadnego przerażenia.
Część ekipy próbowała snorklować ale my po tym, jak już nurkowaliśmy i snorklowaliśmy z mantami na Bali, jakoś tu nie czuliśmy ciekawości w tej materii. Raf prawie nie było, a woda była dość mętna.

Wyspa Moyo
Ta wyspa znacznie bardziej przypadła mi do gustu, ponieważ nie była prawie w ogóle turystyczna. Mieszkali tu lokalsi, którzy patrzyli się na nas z zaciekawieniem i zdziwieniem.
Szalony kapitan naszej łodzi zabrał nas na spacer wgłąb wyspy, by pokazać ukryty wodospad. Cała zabawa polegała na tym, że z drzewa zwisała długa lina, o którą można było się zaczepić i skakać w pełnym rozpędzie do zimnego wodospadu.
Zabawa przednia!
Oczywiście ja skakałam jak łajza i za każdym razem dostawałam porady jak robić to poprawniej, ale ewidentnie nie jest to moja najmocniejsza strona. Za to czułam się wyśmienicie! Plus woda była super przyjemna i ta ilość zacienionych miejsc jednocześnie.

Keramat – wyspa z tropikalnej pocztówki
Wyruszając w kierunku Indonezji, spodziewałam się, że zobaczę jakąś super uroczą wyspę, która będzie cała zarośnięta palmami kokosowymi. Oczyma wyobraźni czułam pod stopami biały, gorący piasek, cudowne muszelki w pastelowych kolorach, bezkres turkusu nieba i wody oraz ciszę… Spokój. Brak turystów. Wszystkie te marzenia spełniła malusienieńka wyspa Keramat.
Można było ją obejść w kilkanaście minut. Praktycznie bezludna i naprawdę urocza.
Najpierw poszliśmy na spacer plażą dookoła, później leżeliśmy pod palmami wygłupiając się, a na koniec zalegliśmy plackiem w wodzie. Trudno było uwierzyć, że jest się żywą częścią pocztówki, że takie miejsca są na świecie!
Jeju, jak ja się wspaniale na niej czułam. Jedno mała wysepka spełniała tyle moich marzeń… Czemu tylko kazali nam tak szybko ją opuścić?!
I tu zaczęłam się irytować. W końcu miejsce, które mnie zachwyciło. Miałam ochotę leżeć w tej wodzie i umierać godzinami z radości, że mam szansę doświadczać raju i kawałka nieba. Powalało mnie piękno tej plaży i krystaliczność wody, ale co z tego?! W końcu sama się zgodziłam na zorganizowaną wycieczkę i taką sobie wybrałam. Minęło półtorej godziny i trzeba było się zbierać.
Szlag mnie jasny trafił!



Gwóźdź programu! KOMODO!
Jak na załączonej mapce, na samym początku postu widać, nie opisuję wysp wg kolejności ich odwiedzania, ponieważ w połowie trasy opuściliśmy łódź i wyruszyliśmy zwiedzać Flores.
Gwiazdą jednak całego rejsu jest wyspa Komodo i Rinca, ponieważ to je zamieszkuje wielki waran z Komodo.
Kiedy przybywamy na wyspę, nie jest dziwnym, że to miejsce właśnie jest domem tych smoków. Nie wiedzieć czemu, roślinność tu jest kompletnie inna niż np. na Flores, które jest dosłownie obok. Tam dżungla i bujna zieleń, a tu raczej sucho, koszmarnie gorąco i odnosimy wrażenie, że jesteśmy w prawdziwym terrarium. Ja ogromną fanką waranów nie jestem, chociaż muszę przyznać, są naprawdę piękne.
Jak wygląda żywy smok?
Słyszałam o nich wiele. Świadomość, że uderzenie ogonem warana, jest równe sile 2 ton. Albo, że bez problemu jest w stanie powalić jelenia lub świnię, a nawet ofiarę do 10 razy większą od niego samego. Albo fakt, że krew i pożywienie potrafi wywęszyć nawet z odległości 10 km. Kosmos prawda? Ja się bałam spotkania z tymi dzikimi potworami. Nie wiedziałam, na jaką odległość faktycznie możemy do nich podejść.
Aby zwrócić Waszą uwagę na powagę sytuacji, zacytuję Wam ciekawostki o Waranach z Komodo, z bloga Pawła – Outway.pl
- Długość gada to około 3 metrów, rekord – 3,65 m. Masa 80-90 kg, rekord – 166 kg. Długość życia – do 50 lat (przeciętnie 30).
- Szczęka warana uzbrojona jest w 60 zębów.
- Oprócz zębów najpotężniejszą bronią warana jest ślina. W kontakcie z nią ciśnienie i krzepnięcie krwi maleje. Ofiara traci przytomność, wykrwawia się, bądź umiera z powodu zakażenia.
- Waran najbardziej opiera się na zmyśle węchu i smaku. Widzi dobrze do 300 metrów, ale przy dobrym oświetleniu (nie posiada pręcików). Ma słaby słuch. Jednak potrafi wyczuć pokarm z odległości 10 km.
- Jest w stanie upolować ofiarę nawet 10 razy większą od siebie.
- Waran z Komodo jest na samym szczycie łańcucha pokarmowego – nie posiada naturalnych wrogów.
- Potrafi uderzyć ogonem z siłą 2 ton.
- Łącznie na 5 wyspach żyje około 5000 osobników, co zalicza smoka z Komodo do gatunku zagrożonego wyginięciem.
- Na Komodo jest bardzo gorąco. Temperatura odczuwalna dochodzi do 50 stopni Celsjusza. Miejcie to na uwadze.
Ochraniani przez rangerów
W chwili kiedy weszliśmy do Parku Narodowego Komodo, zaraz przy kasie na naszą grupę zostało przydzielonych kilku rangerów. Wydawali się być ogarnięci, ale jedyne ich zabezpieczenie przed tymi potworami, to były małe, drewniane kijaszki, wyglądające subtelnie mówiąc, prowizorycznie.
Okazało się, że warany za dnia, kiedy są najedzone, wydają się być dość leniwe i wolne. Mogliśmy podejść naprawdę blisko i cieszę się, że nie przekonałam się o tym, jak groźne potrafią być. Wystarczy mi teoria… Chociaż nasz przewodnik opowiadał jak to jeden pijany Australijczyk miał pomysł, by samodzielnie nocą przypłynąć na wyspę i warany faktycznie go rozszarpały i zjadły. To jednak należy do rzadkości :).
Plażing i smażing na różowym piasku
To plaża była w ścisłym TOP 3 rajskich plaż całego wyjazdu!
Bajeczna, spokojna, pastelowa, z przejrzystą wodą. Spędziliśmy na niej dobrych kilka godzin sprawiając, że nasze ciała jeszcze bardziej przypominały zwęglone skwarki.
Tym pozytywnym akcentem i kolorowymi zdjęciami kończę ten wpis i wkrótce wracam do Was z relacją z Flores!


Dziękuję za Twój czas i zapraszam do reszty moich Indonezyjskich postów <3.